AUSCHWITZ
Theodor Adorno
1.
Nienawidzę tego.
Nienawidzę rozmów o niemowlętach, nienawidzę tego mlecznego zapachu niemowląt, nienawidzę bucików, śpioszków, pieluch. Nienawidzę małych dzieci, tych ich smoczków; i matek małych dzieci bezwstydnie podsuwających im cycka w miejscach publicznych, w tych opiętych stanikach.
- Chcesz mate?
Nienawidzę tego zioła moczonego w kubku, nienawidzę rurek przekazywanych z ust do ust, śliny zmieszanej z ciepłą wodą.
- Papierosa? Kilka ciasteczek przez posiłkiem?
Nienawidzę zapalniczek, dymu, niedopałków. Nienawidzę ciasteczek, tych okruchów zasypujących obrus. Nienawidzę też tej wysypki, którą widzę na jej skórze, nie wiem, co to jest, wygląda jak grubawe, cieliste piegi; nienawidzę nadmiaru ciała, celulitis, wałeczków, obwisłej skóry na ramionach; nienawidzę paprochów w pępku, za długich albo za krótkich włosów, nie zadbanych paznokci. Nienawidzę tej twojej chusteczki przewiązanej pod szyją, zaplątanej jak wąż kąsający swój ogon. Wydaje mi się brudna, brzydka. Obrzydliwa jest.
Nienawidzę twojego głosu, zbyt wysokiego i zbyt przenikliwego, tego, że mi mówisz: „Chcesz mate?”; nienawidzę suchości twoich ramion, twojej białej twarzy, twoich oczu bez blasku, tego, że jesteś blondynką.
Nienawidzę bałaganu w twoim domu, porozrzucanych książek, kurzu na telefonie, żółtych ubrań w ogóle, żółtego koloru i koszmarnej żółtej sukienki, którą masz na sobie, w szczególe. Obrzydza mnie ta twoja złotawa, czerwona i zielona biżuteria – taka bożonarodzeniowa. Nie cierpię twojego słodko-gorzkiego zapachu, słodkiego i przenikającego, tak słodkiego, że ciastka by nim można smarować. Nie toleruję twojej kolekcji pierścionków na dłoniach; nie znoszę twojego nazwiska: Auschwitz. Ani twojego imienia: Rosana.
Auschwitz to nazwisko dla kogoś, kto ma katar.
- Au… świst! – powiedział Berto ze śmiechem.
- Płód nie ma ani jednej normalnej komórki, tak podobno powiedział jej lekarz – ona zapatrzyła się w próżnię, podczas gdy on zliczał jej piegi. – Mojej koleżance.
Były to piegi wyglądające rakowato, a przynajmniej tak się wydawało Bertowi. Jedne purpurowe, inne różowe. Słowo „różowy” jest brzydkie, ale nie brzydsze niż ta wężowa chustka, zalatująca tanią i niewinną hipisowskością. Różowa Rosana; Rosa i Ana, Rosa plus Ana. Imiona w szeregu. Rosanita. A ona mówi do niego: „Z czego się śmiejesz, to prawda, tak jej lekarz powiedział.
- A twoja koleżanka co?
- Umiera ze strachu.
Obrzydliwe było też to, że chodziła boso, po brudnej podłodze. W klubie tańczyła bez butów, a on i tak ją całował. Ale całowanie to obsesja Berta. Całowanie wszystkich kobiet, nawet nienawistnych, nawet tych, które pokazywały mu swoje zdjęcia z dzieciństwa, w śpioszkach i z bucikami, ledwie dwie godziny po tym, jak się poznali. Chciał całować wszystkie i przelecieć niektóre, przede wszystkim Żydówki, bo Żydówki mają łechtaczki pachnące mokrym psem i pośladki zawsze o krok przed ustąpieniem celulitisowi. Dlatego chodził tańczyć do Klubu Izraelskiego, żeby zaliczyć jakąś mokrą suczkę.
W domu Rosany jej nagie stopy stanowiły nieprzyzwoitość jeszcze bardziej obrzydliwą niż fakt, że tak łatwo dała się uwieść. Piwo było za darmo, dlatego ją zaprosił. „Boli mnie gardło”, powiedziała, kiedy szarpnął jej chusteczkę, żeby ją zdjąć, podrzeć, spalić. To nie jest psia obroża, to nie jest obroża mokrej łechtaczki. „Lepiej chodźmy do ciebie, chciałbym się wykąpać”, powiedział, a ona: „Dobra”. Niepohamowana pokusa niebieskich oczu i jasnej skóry w klubie miedzianych skór i czarnych oczu; on pchał ją przez klub napierając na tyłek, pieszcząc ją językiem i palcami na siedzeniu w samochodzie, żeby ona, kiedy znaleźli się u niej w domu, powiedziała mu: „Jestem Rosanita, Rosana Auschwitz; mieszkam w tym bajzlu”. Berto tak to sobie wyobrażał, choć może trochę mniej brudne i powywracane, myśląc o tym, jak jej wbije swojego sztywnego wojaka w skórny okrąg, i oby ją bolało, oby krzyczała i krwawiła. Pragnął zobaczyć krew Auschwitz na jej prześcieradle; chciał patrzeć, jak robi knysze, te racuszki z ziemniaków i cebuli, takie pyszne i ciężkostrawne, i powiedział jej: „Zrób mi”. Wydał jej polecenie: „Zrób mi knysze”.
W kuchni piętrzyły się talerze, pełne resztek jedzenia i karaluchów; Berto powiedział: „Nienawidzę syfu, chcę iść do łazienki” (wysrać się, wysikać, wykąpać, oczyścić się z tego wrażenia, żeby potem zgwałcić cię na twoim samotniczym łóżku). A ona, Rosanita, opowiada mu o tej swojej koleżance. „Ani jedna normalna komórka, powiedział lekarz”; o panice swojej koleżanki. Berto siedział już nagi w wannie, trzymając swojego wojaka w ręku i gotowy na prysznic; gotowy, żeby umyć sobie to, bo ta noc generalnie kręci się wokół tego; odlać się porządnie pod prysznicem, żeby pozbyć się całego tego darmowego piwa z Klubu Izraelskiego, zmieszać mocz z wodą, jakby to było wino z wodą sodową, namydlić sobie jaja, główka na zewnątrz po odciągnięciu skóry, którą nosił jak jakiś order i której żaden Żyd nie posiadał, a potem od tyłu, jego własny tunel, tak podobny do tych, które tyle razy penetrował w innych ciałach kobiet grubych i chudych, gładkich i owłosionych, czarnych i białych. Ten otwór, w który teraz Berto wciskał koniec namydlonego palca, żeby zapiekło.
- Wiesz, że jestem Żydówką, prawda?
Jaka kobieta, która nie jest Żydowką, umiałaby robić knysze, głupia jesteś, kotku, czy co?, moja nowa kobietka, moja Auschwitz z klubu: nie dość, że Hipiska, to głupia jeszcze jesteś, nie dość, że nosisz tę niebieską chustkę na szyi, że masz pośladki tłustawe, imię jedno na drugim, bajzel w domu, syf na podłodze, z kranu kapie ci na talerze, gdzie kiedyś leżało jedzenie z innych żydowskich kolacji, a teraz zżerają je karaluchy z apetytem na faszerowaną rybę, karaluchy także należące do wspólnoty, karaluchy jidysz?
Berto wiedział, że dla niego – zaobserwował to już wcześniej, dawno, bo zawsze uważnie obserwował samego siebie – nie było obojętne, czy zacznie się myć od przodu czy od tyłu; wszystko podporządkowane jest wcześniejszym uwarunkowaniom, choć na początku kąpieli może zdawać się intuicyjne. Odkrył, że zaczyna od tyłu, jeśli przez prysznicem się załatwił, a zaczyna od wojaka, kiedy wcześniej się bzykał. I choć teraz nie zrobił ani jednego, ani drugiego, wydawało mu się, że jest a priori brudny, skażony samą myślą, że będzie coś robił z Rosaną-od-niebieskiej-chustki, że ją posunie bez żadnych miłosnych wstępów, nie licząc obmacywania w aucie na światłach czy buziaka przy barze w klubie; bo powiedział jej: „Chodźmy do ciebie, chcę się wykąpać”, a ona zgodziła się na to tak po prostu; bo zapytał: „Masz gumki?”, a ona przytaknęła szybko głową; bo miał się właśnie wytrzeć, a ona powiedziała mu, żeby skorzystał z jakiego chce ręcznika, ledwie dwie i pół godziny po nawiązaniu znajomości.
W aucie złapał ją za pierś. Pozwoliła mu na to, macając go po spodniach. Smakowity kawałek mięska. Berto odchrząknął, zakaszlał, spuścił szybkę. Flegma została na skrzyżowaniu Scalabrini Ortiz i Santa Fe, na środku ulicy i pośrodku nocy. „Na pewno wmurują tu pamiątkową tablicę”, powiedział, a ona się uśmiechnęła. Berto zamknął szybę. Ta flegma to był numer, który odstraszał dziewczyny. Rosana zdawała się na nic nie reagować. Z takim nazwiskiem! Ciebie to zamykali w szkole w szafach, nie? Nauczyciele bili cię linijką po opuszkach palców? Dyrektorka wsadzała ci najgrubszą kredę w pochwę? Ona - jeden wielki uśmiech. Jedziesz cała szczęśliwa samochodem z kimś obcym, który znienawidził cię od pierwszego wejrzenia. „Masz coś do jedzenie w domu?”. Nie wiem. „Ma być: to rozkaz”. Mogę zrobić racuszki z ziemniaków. „Ziemniaków i czego jeszcze?”. Ziemniaków i smażonej cebuli. „Knysze?”. Ona zaczerwieniła się, a on wcisnął pedał gazu. Torino 380 coupe, zielony postrach przechodniów, kąsał czarną ulicę we wskazanym przez nią kierunku. Dom Rosany znajdował się o dwadzieścia przecznic od bunkra samotniczego Berto.
- Ile mówiłaś, że masz lat?
- Czterdzieści dwa.
- I jesteś niezamężna czy co?
- Rozwiedziona, głuptasie.
Nie mów do mnie głuptasie, nie zamierzam wysłuchiwać twoich wyzwisk; natomiast mnie wolno ciebie obrażać, bo na to zasługujesz i mój wojak mi na to pozwala, bo ja jestem człowiek wojak, człowiek fiut, w twojej cipce, w twoim tyłku, w twoich ustach. W tej kolejności. Kąpiel przed, żeby się przygotować, i jeszcze jedna po, żeby się oczyścić. Berto z całej siły zakręcił kurek od prysznica.
- Nie da się tak dokręcić, żeby nie kapało?
- Nie.
- Gdzie są moje buty?
- Zjedzmy na boso.
Usiadł między stosem książek i stosem płyt. Ona zapaliła świeczkę, nie gasząc światła. On został w samych slipach, bez koszuli. Ona nie zdjęła sobie chusteczki z szyi.
- Takie małe zrobiłaś?
Rosana podniosła garnek i udała, że zanosi go z powrotem do kuchni. Wiesz, że jestem Żydówką, prawda? Wziął jednego knysza; ugryzł.
- Suchy. Brakuje soli.
Sól siebie suchą solą, samo schnie słońcem suszone. Była w stanie znieść wszystko, być może, prócz tego, że ktoś, w jej własnym domu, siedząc między jednym stosem z jej ulubionych książek i drugim z zapomnianych płyt powiedział, że knyszom brakuje soli. Berto poznał to po jej minie. A już na pewno nie jakiś goj, zwłaszcza taki, którego poznała na zabawie w Klubie Izraelskim, ledwie trzy godziny temu, przy dźwiękach piosenek Bee Gees i popijając darmowe piwo. Wiesz, kim jestem, prawda? Rosana wycelowała tacką w stronę kapiącej i zakaraluszonej kuchni, nie przestając się uśmiechać, jak gdyby to, co robiła, ten gest zabierania knyszy, był tylko dobrym żartem. Rosana uniosła piętę prawej stopy, żeby zrobić krok przed siebie i wywalić do śmieci te ziemniaki zmieszane z cebulą, ale cofnęła ją, jakby wracając. Robiła zdziwioną minę, minę tak czy nie?, minę chcesz jeść czy nie chcesz?, minę wiesz co: to mnie zaraz będziesz wsadzał w szparę i w tyłek, to ja sprawię, że skończysz z litrem spermy w prezerwatywie, to ja będę być może chciała ci obciągnąć, bo „tylko głupi nie obciąga”, a głupi to ten, który zawsze jest zadowolony, a porządna Żydówka nigdy nie jest głupia, zwłaszcza kiedy ma zdublowane imię, zwłaszcza gdy na nazwisko ma Auschwitz; i głupi jest też ten, kto głupieje i trochę bredzi, a bredzisz tutaj tylko ty, nieznajomy, z tym twoim wojakiem na baczność, z pistoletem w kaburze; a kabura jest jak pochwa, a dobra pochwa nigdy nie zachęca do obciągania.
- Zrobiłam je specjalnie dla ciebie, wiesz? I nie zniosę, wiesz?, żadnej krytyki.
Trzeba by jej pokazać, jak się nawilża suche rzeczy, pomyślał Berto, za sprawą jakiegoż to błogosławionego mechanizmu świeżo wytalkowana wenus zmienia się w mokrego pieska. Trzeba by sprawdzić, czy umie to robić, czy soli się suchą solą, żeby wszystko było jak należy.
- Moja koleżanka ma już prawie pięćdziesiątkę. Wyniki punkcji pokazały to samo.
- Znaczy co?
- Że wszystkie komórki są zdeformowane.
Mina, jaką miał lekarz kiedy jej o tym mówił, być może była taka sama jak ta na twarzy Berta patrzącego na jej podniesione właśnie stopy, brudne pięty.
- Pięćdziesiąt lat i dziecka się jej zachciewa? Po co sobie dupę zawracać?
- Teraz można. Zastępuje się jądra komórek jajowych jądrami komórek niepłciowych. Tej samej albo innej kobiety.
Punkcja, knysze. Proszę zrobić punkcję knyszowi, pani doktor. Ściągaj koszulę, majtki. Nie nosisz stanika? Lepiej sobie kup, bo jak nie, to któregoś dnia będziesz sobie mogła wiązać cycki jak sznurówki. He, he. To, co zaraz zrobię, droga pani, to punkcja strzykawką z ciała. I jak tam knysze? Kruche czy gumowate? Gumkę mi założysz? Bo za cholerę nie wejdę w tę pieczarę bez 0.04 nawilżonej chlorkiem benzalkonium. Żebym trochę językiem popracował? A skąd ja mam wiedzieć, kiedy ty ostatnio na bidecie siedziałaś?
- Mówiłem ci, że jestem faszystą?
Cisza.
Nie zdejmiesz sobie tej chusteczki z szyi? Nie zdejmiesz? Przecież brzydko pachnie, wstrętna jest. Nie można siedzieć na golasa i z taką szmatą uwiązaną. Nienawidzę jej jeszcze bardziej niż twojego zdjęcia z dzieciństwa. Nie obchodzi mnie, że cię gardło boli. Tu jest gorąco. Ten piecyk za ostro grzeje jak na takie małe pomieszczenie.
- Mam zgasić światło, żebyś jej nie widział?
Chcę, żebyś ją zdjęła, wyrzuciła do śmieci, spaliła ją i nigdy, przenigdy nie zakładała sobie niczego podobnego.
- Bez chusteczki czuję się zbyt naga.
Z chusteczką czuję się zbyt blisko miednicy, czuję, jak uderzam w twoją miednicę wojakiem, tłokiem seksu. Wsadź i wyjmij. O taaaak… Powleczkę na poduszkę czuć było octem. Octem przyprawia się szybkie posiłki, jak ten, który właśnie przyrządzili. Od jak dawna nie zmienia pościeli? Ręce Berta naparły na materac, cofnął się, a kadet na służbie, wcześniej wojak, wyślizgnął się. Nie można pozwolić, żeby mu pękł lateksowy mundur; to jest najważniejsze: trzeba się upewnić, że tkwi na miejscu, zdjąć ostrożnie, rozciągnąć. Berto nigdy nie patrzył, czy są ślady krwi; nie patrzył też na twarz partnerki, czy, jak tym razem, coś się jej nie stało. To wszystko? Rosana objęła go. Berto jak zwykle zawiązał dwa węzły, obok siebie i ściśnięte, na prezerwatywie. Czasami ją nadmuchiwał, po weselszych bzykankach. Czasami przyglądał się swoim rybkom pływającym w białawym kremie, pod światło. Czy jeden piecyk może wydzielać tyle ciepła? Dlatego tak szybko skończył! Rosana przytuliła go jeszcze mocniej. Poczuł jej pierścionki na plecach. „Nieważne, nieważne”, szeptała. Co nieważne? „Nic, śpij już, mój ty zabawkowy faszysto”. Berto nie wiedział, jak odpowiedzieć. Jak się odpowiada na taką zniewagę? Ma na nią nakrzyczeć, uderzyć ją, czy zapomnieć? Ro-sana, nudzi od rana. Powinien znowu spróbować? To jej wina, bo zrobiła koszmarne knysze, bo nie naprawia cieknących rur, bo nosi za dużo pierścionków, bo nie myje stóp przed położeniem się do łóżka i nie ściąga chusteczki z szyi. Mogło być gorzej, ale ciała, co się nie znają, witając się żegnają.
Ona oparła się dłonią o jego uśpionego poborowego, wychylając się, żeby zgasić światło. „I tak niczego nie oczekiwałam”, dodała. On rzucił zużytą prezerwatywę, która wylądowała na jakiejś półce albo abażurze nocnej lampki. Żydowska Hipiska i zabawkowy faszysta. Niech się cieszy, że nie ma odbycie tego, co teraz trzyma w ręku! Berto na wszelki wypadek wolał się nie odzywać, gdyby jednak wolała mieć go w tyłku, a nie gładzić ręką. Takie pieszczoty działały usypiająco, być może inaczej by nie zasnął, pomyślał: ciemność w pokoju pozostawiała wiele do życzenia, księżycowe światło wdzierało się przez okno pozbawione rolet czy zasłon. Rano będzie nieznośnie jasno, pomyślał. No i jeszcze ten żar piecyka.
- Nie można zmniejszyć grzania?
- Straszny ze mnie zmarzluch.
I to ciągłe kapanie z kranu. W kuchni powodowało specyficzny hałas, krople uderzające w powierzchnię wody; w łazience inaczej, odgłos bębnienia w obłupaną porcelanę umywalki; jeszcze inaczej, jak jakiś aplauz, pod prysznicem, spotęgowane przestrzenią wanny.
Do kapania dołączyło tykanie zegara. Berto miał dwa złociste kręgi odbite w źrenicach, dwa zapalone reflektory swojego torino coupe 380, zielonego postrachu przechodniów; każde oko jak reflektor, zapalające się na przemian, tik-tak, jakby przekręcał ciało to w jedną, to w drugą stronę, na tym niewygodnym łóżku, i jakby musiał ciągle mrugać okiem.
Udało mu się na chwilę zasnąć, może jakieś dwanaście czy piętnaście minut: był kompletnie zlany potem, chciało mu się pić i szczypało go w oczy. Usiadł i zapalił lampkę na stoliku. Obok niego leżała rozwalona, bez ruchu, gospodyni. Cała w pierścionkach i z chusteczką; ciało rozciągnięte jak u jaszczurki, pośladki rozlane. Obróciła się; jej sutki były jak dwa owady. Ściany pokoju zastawione były półkami; książki emanowały jeszcze kwaśniejszą wonią niż prześcieradło; być może bardziej ludzką niż woń samej kobiety. Jej ciało zaprotestowało i jej ręka wynurzyła się spod poduszki, jak gotowe do ucieczki zwierzę. Jej palce dotknęły wyłącznika. Lampka zadygotała i zaraz zgasła. Berto wyjrzał przez pozbawione rolet okno. Podwórko było małe, a chwasty pleniły się nieokiełznane. Księżyc w pełni oświetlał wszystkie zakamarki. Była piąta piętnaście rano. Od miesięcy nikt tu nie kosił trawy.
Przesunął językiem po wargach. Chropowate jak papier ścierny. Jak usta Rosany; sama mu to powiedziała w Klubie Izraelskim, kiedy wychodzili na zewnątrz. Potem widział, jak je sobie maluje i pyta, czy mają niedobry smak. Byli już w torino coupe, zielonym postrachem przechodniów, siedzieli, całowali się starannie.
- Niedobry smak, ale czego?
- Bo to jest lekarstwo.
Powiedziała, że ma chorobę, jakieś zapalenie warg (wyjęła długopis z obgryzioną końcówką i napisała mu łacińską nazwę „cheilitis” na paczce Marlboro, żeby realistyczniej zabrzmiało). Dlatego nie może nikogo całować, jeśli sobie wcześniej nie nałoży tej maści. Kiedy całuje bez maści, pękają jej wargi. Berto pomyślał, że nigdy jej nie widział bez tej maści, ani teraz, kiedy śpi, ani wcześniej, przed wejściem do auta, więc próbował przyjrzeć się jej twarzy w księżycowym świetle. Wargi Rosany były tak zmaltretowane jak jego. Zaczął się zastanawiać, czy przez dotyk nie zaraził się tą chorobą. Nigdy nie powinien był przykładać swoich warg do jej ust. Wyszedł z pokoju; szedł jak lunatyk; wpakował się do łazienki.
Z kurków kapało w najlepsze. Ten na umywalką, na przykład, miał przekręcony gwint, więc nawet po zakręceniu zawsze z niego ciekło. Być może Rosana tak mocno grzała piecykiem, bo miała nadzieje, że krople wyparują zanim uderzą w zlew. Po umyciu twarzy Berto zakręcił kurek tak mocno, jak potrafił. W lustrze zobaczył swoje gniewnie podkrążone oczy. Kiedy jakiś Żyd mu się sprzeciwiał, zawsze robił się bardziej antysemicki. Jeśli to była kobieta, tym gorzej. Jeśli miała cieknący kran, jeszcze gorzej.
Gorąc piecyka docierał nawet do kuchni. Światło nie działało. Berto przysiadł na stołku. Otworzył lodówkę. Lampka w środku emanowała intensywnym blaskiem, że aż zamrugał oczami. Knysze wciąż leżały na tacce; był tam też słoik z majonezem z zerwaną etykietką, zjedzony w połowie psujący się deser budyniowy, kawałek masła z dwiema wbitymi weń łyżeczkami, niemal pusty dzbanek z sokiem z grejpfruta. Wsadził sobie jednego knysza do ust: był zimny, obrzydliwy. Wypluł, chwycił palcami wypluty kawałek i przykleił do reszty klusek tak, żeby nie było widać. Wypił łyk z dzbanka i nie był to, jak mu się zdawało, sok z grejpfruta, tylko dietetyczny ananas, z proszku. Wypluł wszystko. Szuflada na warzywa pełna była pomarańczy.
Otwarta lodówka nie była w stanie obniżyć temperatury otoczenia. Berto uchylił też drzwiczki od zamrażarki. Suche zimno osiadło na jego twarzy jak odświeżająca maska. Otoczył oczy. Wewnątrz widać było dwa pojemniki do robienia kostek lodu, jeden na drugim, jak kromki chleba lodowatej kanapki. Między nimi leżało coś cienkiego i nierównego, co uniemożliwiało górnemu pojemnikowi dokładne dopasowanie się do dolnego. Berto lubił uporządkowane rzeczy; jeśli coś uniemożliwia dopasowanie, powinno się to usunąć. Podniósł górny pojemnik. Ostrożnie i z ciekawością chwycił za skórkę szynki oddzielającej kromki. Usta wykrzywiły mu się ze zdziwienia. Szynka okazała się cieniutkim importowanym lateksem; 0.04 jak skóra nie nadmuchanego balonu. Z jego zamarzającymi plemnikami. Węzły były dokładnie takie, jakie zawiązał – dwa, jeden za drugim, mocne. Ukrył prezerwatywę w dłoniach. Zamknął drzwiczki.
Co to tu robi? Wstała, żeby to schować? Kiedy? Po co to zamroziła? Kto jej pozwolił? Prezerwatywie było jeszcze trudniej niż Bertowi odzyskać utracone ciepło. Zaczął na nią chuchać. Musiał stamtąd jak najszybciej wyjść. Umyć twarz i uciec. Dreszcz przebiegł mu po plecach. To był jedyny chłód, jaki czuł po zamknięci drzwi lodówki. Po ciemku namacał kurek nad zlewem i poruszył stosem naczyń. Ruszające się naczynia zaskrzypiały jak okno w filmie grozy. Bertowi udało się złapać kilka talerzy w powietrzu. Dwa wylądowały na podłodze; okrągła metalowa tacka rąbnęła o stół i zawirowała jak bąk. Tłukące się talerze narobiły takiego hałasu, że aż podskoczył. Nie trafiły go żadne odłamki porcelany, ale resztki jedzenia owszem. Nadepnął na coś, co mogło być kawałkiem mięsa albo zdechłą myszą.
Rosana zapaliła światło przy łóżku. Berto wyszedł z kuchni pocierając piętami o podłogę, żeby je wyczyścić. Nogi miał pochlapane jakąś zieloną galaretką. „Co się dzieje?”, zapytała ona, podnosząc się ze snu. Czy ona naprawdę przykryła się tą zimową kołdrą mimo takiego gorąca? Berto podniósł swoją koszulę i spodnie z podłogi i wyczyścił sobie stopę krawędzią kołdry.
- Idę – powiedział.
- Dlaczego?
- Bo się wkurzyłem.
Wtedy Rosana otwarła szeroko oczy, przecierając je, żeby zrozumieć, co się dzieje. Jakim prawem budził ją nim jeszcze zadzwonił budzik? Przecież dała mu wszystko, swoje knysze, swoją łazienkę, swoje łóżko a nawet swoje ciało. A on co jej zaoferował w zamian? Pogardę, niechęć, impotencję? Rosana powiedziała „impotencja” z impetem, jakby powiedziała „postęp” albo „przyszłość”, albo inne ważne słowo. Jakby powiedziała „porażka”.
- Co ty mi mówisz, że jestem impotentem? Chyba cię popieprzyło?
- Niczego nie poczułam, tępaku.
- Co najwyżej to przedwczesny wytrysk… Impotencja to coś innego. – I dodał bez wahania: - Jeśli niczego nie poczułaś, to dlatego, że jesteś oziębła…
Założył sobie skarpetki, spodnie.
- No tego jeszcze nie słyszałam! – zawołała Rosana. – Skończyłeś w sekundę… Co ja miałam poczuć w sekundę?
Berto ukląkł na łóżku. Nie patrząc na nią, powiedział:
- I to ci może daje prawo, żeby kraść moje nasienie?
Ona zamilkła na chwilę.
- Jakie nasienie, co ty gadasz?
- Gdzie są moje buty?
- Jakie nasienie, do cholery? – powtórzyła.
On znowu wstał.
- Nie udawaj teraz głupiej. Po cholerę ci moja prezerwatywa, co?
- Jaka twoja, moja jest! Ja kupiłam…
- Ale to, co jest w środku, należy do mnie, jasne? I nie rozumiem, po jakiego diabła wsadziłaś to sobie do zamrażarki…
Rosana zrobiła minę, że nie rozumie, o czym on mówi.
- Do zamrażarki?
- Między dwa pojemniki na lód.
- Zużytą gumkę?
- Tę – powiedział wyciągając jej prezerwatywę przed twarz. – No i co teraz powiesz, hę?
Poprawiła stopą podwinięty róg prześcieradła.
- A skąd wiesz, że twoja? – zapytała.
- Ma moje węzły.
- Prawie wszyscy faceci wiążą węzły.
- Ale nie dwa i nie takie. Nauczyłem się w wojsku.
Zaśmiała się. On dodał:
- Poza tym jeśli to nie moja, to gdzie ta jest moja?
Oboje spojrzeli na abażur lampki nocnej.
- Wziąłeś ją – powiedziała Rosana wskazując na jego dłonie. – No tu: ty ją masz.
- Wziąłem ją, ale z zamrażarki – powiedział Berto. – Jest zimna.
Ona zagryzła wargę.
- Czego to trzeba się nasłuchać… Żołnierz nie umie się bzykać, ale zawiązuje sobie gumkę w niepowtarzalny sposób i mierzy jej temperaturę… - powiedziała. – Niesamowity jesteś. Chodź, kładź się.
- Nie że nie umie się bzykać, bo to przez tę twoją chustkę, piecyk, te krany…
Rosana podciągnęła kołdrę, żeby się przykryć.
- No nic, widać, że się starasz, żebym cię nie zapomniała… - stwierdziła.
- Prowokujesz mnie? – zareagował Berto.
- Troszeczkę. Wyglądasz na takiego, co to jak mu fiut nie stanie, to serce zrobi to na pewno.
- Chcesz, żebym ci przywalił?
Rosana zamilkła. On zaczął przechadzać się po pokoju jak tygrys w klatce. Uderzał pięścią w drugą dłoń.
- Nie wiesz, kim jestem; niczego o mnie nie wiesz…
Twarz mu poczerwieniała.
- Co zamierzałaś zrobić? Odpowiadaj! Czego chciałaś?
- Tego samego, czego teraz chcę: spać – odpowiedziała rozciągając się ponownie na materacu.
- Wygląda na to, że nie przez całą noc chciałaś spać. W jakimś momencie zachciało ci się bawić w eksperymenty…
- Co ty gadasz, jakie eksperymenty… - Rosana poklepała niezajętą poduszkę dłonią pełną pierścionków ponawiając zaproszenie. – No chodź, daj spokój… O jakich ty gadasz eksperymentach?
Berto nie odzywał się.
- Nie wiem – powiedział. – Ty mi wytłumacz.
- Co ci mam tłumaczyć?
- Co zamierzałaś zrobić z moją pełną prezerwatywą. Z moją świeżo udojoną spermą.
Rosana zamrugała i przetarła twarz dłonią. Próbowała się podnieść. „Nie rozumiem, o jakiej spermie mi tu opowiadasz…”, odpowiedziała i zaraz ziewnęła. Ziewnięcie było tak długie, że starczyło mu czasu na schowanie prezerwatywy w kieszeni i wyjście na korytarz.
- Gdzie schowałaś moje buty?
Do jadalni wdzierało się światło poranka jeszcze silniejsze niż to w sypialni. Lekki wiatr poruszał trawami na zewnątrz. Ona wstała i podeszła do Berta od tyłu, objęła go.
- Nie jestem wariatem, jasne? Jesteś jedyną osobą oprócz mnie w tym mieszkaniu. Ja jej tam nie włożyłem. Więc to musiałaś być ty.
Ramiona Rosany zacisnęły się na jego piersi.
- A może pogadamy, jak zadzwoni budzik? – zasugerowała.
- Nie. Musisz mi wyjaśnić, co jest grane.
- Teraz?
- Tak.
Puściła go. Obrócił się i stanęli twarzami do siebie. Miała urażoną minę. Pogroziła mu wskazującym palcem, wyprostowanym i oskarżycielskim. Tylko na tym palcu miała trzy pierścionki.
- Sądzisz, że tylko ty używasz gumek w moim domu? Wydaje ci się, że byłam taka łatwa, bo jesteś jakiś szczególny?
Berto spuścił głowę.
- Co noc zaliczam jakiegoś faceta; jeśli nie wierzysz, idź sobie sprawdź w koszu na śmieci. Nawet się nie fatyguję z wynoszeniem śmieci, żeby następny nie widział tych gumek…
Berto miał wrażenie, że rytm kapania spowolniał, że gorąco coraz bardziej przedłużało ciszę między tymi małymi eksplozjami. Ona nagle się uśmiechnęła.
- Bardzo mi się podobało z tobą – powiedziała. – Jutro; a właściwie za chwilę, będziemy musieli wstać. Proszę, bądźmy rozsądni i wracajmy do łóżka, bo już się robi jasno.
Berto nie ruszył się z miejsca.
- Proszę – powtórzyła. – Potem będzie nowy dzień.
- I wtedy mi wyjaśnisz?
Rosana wzruszyła ramionami, jakby mówiąc, że tu nie ma niczego do wyjaśniania; ale powiedziała:
- Dobra.
Berto poszedł do łóżka z półprzymkniętymi oczami. Rozebrał się szybko; krople kapały tak rzadko, że wydało mu się, że przestały. Ostatnie, co zobaczył, to jego spodnie na stoliku i Rosana, naga i z chusteczką na szyi, wieszająca koc na pozbawionym rolet oknie. W pokoju zapadła ciemność. Usłyszał, jak ona zamyka drzwi i poczuł ciało kładące się obok. Wtedy wplątał się w ramiona i chude nogi kobiety, żeby dla pewności unieruchomić ją na czas snu. Wojak przybrał bojową postawę pod wpływem bliskości i choć ona wydała z siebie „Mnnn…”, Berto nie chciał tego usłyszeć. Zamierzał zbudzić się tylko jeśli zobaczy, że ona grzebie mu w wiszących na stoliku spodniach. A w tym celu ona musiałaby się wyplątać, wstać, obrócić, wziąć spodnie, potrząsnąć nimi, znów położyć się do łóżka, ponownie wplątać, udawać, że śpi. Berto udało się osiągnąć taki spokój, że nawet przyśnił mu się sen. Brzydki sen, jak wszystko w tym domu.
Stał paląc na balkonie swojego mieszkania, spokojnie, kiedy nagle dobiegł go szczęk kluczy otwierających drzwi wejściowe. Nikt prócz niego nie posiadał tych kluczy. Złodzieje. Położył palącego się papierosa na parapecie. Drzwi się uchyliły. Pojawił się w nich mężczyzna identyczny jak Berto. Miał taki sam breloczek z piłeczką obitą pinezkami, ubrany był tak samo, marszczył czoło z takim samym niesmakiem. Zatrzasnął drzwi jednym ruchem i ruszył prosto na balkon, żeby wyrzucić niedopałek przypalający mu już palce, na ciasne i wąskie podwórko. Papieros w przelocie otarł się o ucho Berta.
Zbudził się przestraszony. Ktoś stał obok łóżka w ciemności. Wyczuwał ruch. Pomyślał o swoim sobowtórze ze snu, z którym spotkał się twarzą w twarz, jak z odbiciem w lustrze. Namacał jej ciało, leżała obok, zaplątana, spała. Poczuł, że za jego plecami powietrze porusza się szybko, jakby napędzał je wentylator o ludzkim śmigle. Sięgnął ręką w stronę koca udającego zasłonę i coś – roślina?, zwierzę?, człowiek? – musnęło jego palce w mroku. To coś było żywe i emitowało więcej ciepła niż piecyk, było bardziej spocone niż ciało samego Berta. Wielki kot, pomyślał, ale bez sierści i z gęsią skórką. Wszystko to zdążył poczuć w trakcie tego błyskawicznego muśnięcia trwającego ledwie sekundę? Ubranie upadło na ziemię i wreszcie okrzyk wyrwał się z gardła Berta, który wstał i szarpnięciem zerwał koc.
Światło wypełniło wszystkie zakamarki pomieszczenia, jak jakiś detektyw szukający zabójcy. Rosana się obudziła. Berto nie przestawał powtarzać: „Ktoś tu był?”; znów się ubierał i krzyczał rozgorączkowany: „Ktoś, ktoś”. Od gorąca pękała mu głowa. „Dotknąłem go”. Ona wstała. Zasłaniając się prześcieradłem poszła do jadalni, wyjrzała na podwórko, sprawdziła w łazience i kuchni i wróciła do sypialni z podkrążonymi oczami.
- Nikogo nie ma – powiedziała.
- Ale ja go dotknąłem – mamrotał. – Był tu…
- Mieszkam sama.
- Ale ktoś tu był…
- Gdzie?
Twarz wykrzywił mu grymas desperacji. Był już ubrany. Nawet buty miał założone.
- Poszedł sobie? – zapytał.
Rosana westchnęła przeciągle. Prawie nie zmrużyła oka.
- Dobra, idę – powiedział.
Odprowadziła go do drzwi. Nacisnęła klamkę dłonią pełną pierścionków. Berto przystanął na chwilę, żeby namyślić się, czy może prowadzić auto czy nie. W tym stanie. Przez uchylone drzwi widać było część dachu torino coupe 380, zielonego postrachu przechodniów.
- Cześć – powiedziała Rosana.
Berto nawet nie odpowiedział. Wyszedł do ogródka porośniętego daliami i hortensjami, przeszedł przez furtkę między dwoma słupami zwieńczonymi betonowymi krasnalami. Krasnale pomalowano na biało. Namacał klucze w kieszeni, namacał portfel. Były na miejscu. Otworzył drzwi samochodu, wsiadł, zapalił. Pierwsze światła, po trzech przecznicach, zaskoczyły go. Wyhamował już na pasach dla pieszych. Wsunął dłonie do kieszeni, aż do dna. Pociągnął za podszewki, jedną po drugiej. Nie wszystko było na swoim miejscu. Brakowało prezerwatywy.
Traducción Tomasz Pindel