MARVIN
Pół ranka zeszło mi na próbach wydobycia z Anity jakichś odpowiedzi oraz na przywoływaniu reszty uczniów do porządku, żeby dali jej spokój. Uczę od czterdziestu dwóch lat. Tamtego dnia uczyłam od trzech, ale już wiedziałam, że na wsi różnice jeszcze bardziej rzucają się w oczy. Kulawy pies w polu pszenicy przeznaczony jest do odstrzału. A Anita, biedaczka, była najwolniejsza z całej klasy.
Najbliższa miejscowość leżała dwadzieścia kilometrów dalej. Dzieci przyjeżdżały konno, powozem, niektóre autem. Prócz tych, które przyjeżdżały autem, wszystkie pojawiały się w szkole ze względu na potrawkę. Kucharką była mama Anity. Kroiła warzywa i mięso na drobne kawałeczki, a do tego dodawała grzyby. To były takie brązowe, bardzo kwaśne kapelusze, które ujednolicały kolor i smak wszystkich potraw. I tak gulasz nie różnił się niczym od zupy z soczewicy. Mama Anity była grubą i upartą kobietą, i zawsze chodziła w klapkach. O swojej córce mówiła tak, jakby to był ktoś obcy. „Nie ma się co przejmować, głucha jest, można do niej gadać po próżnicy”, tłumaczyła poklepując ją czule po głowie. „Jak tak dalej pójdzie, to się nawet nie nada do podawania do stołu u pana, nie ma co”.
Tego dnia dzieci wyjątkowo dokuczały Anicie. Musiałam jednego wyrzucić z klasy. Była zima. Wyjrzałam przez okno; chłopak, Gastón, dygotał. Wtedy pojawił się człowieczek na motorze. Widziałam, jak podaje chłopcu rękę, jak się pochyla. Odwróciłam głowę do klasy i do pytania mamy Anity. Niewiarygodne, że ta kobieta mogła patrzeć na swoją płaczącą córkę i pytać, czy ma dać cebulę do sosu czy nie. Napluli Anicie na głowę. Zauważyłam to, kiedy ją przytuliłam. Ciepło jej ośmiu lat wtuliło się w moje piersi i brzuch. Przejdzie do następnej klasy, bo wszyscy przechodzą. Tak to jest w wiejskich szkołach. I tak miało być i tutaj, w tej pojedynczej szkolnej sali zagubionej w polu. I niech sobie przyjeżdżają wizytatorzy.
- Więcej cebuli i mniej grzybów – powiedziałam. Wyszła.
Człowieczek zapukał dwa razy w szybę. Pocierał ręce. Wyszłam.
- Gastón, możesz wracać. – Chłopiec kopnął kamyk. – Tak?
- Jestem magikiem – powiedział człowieczek.
Chuchał sobie w dłonie. Para buchała spod jego blizny jak słup dymu. Dłonie miał delikatne, bez biżuterii czy zegarka.
- Tak? – zapytałam.
- Objeżdżam szkoły – dodał – i robię pokaz dla uczniów…
Jego przyczepka wyglądała jeszcze dziwniej przy tym motorze niż ta warga na twarzy.
- Kiedy?
- Teraz, zaraz.
Powiedziałam, że teraz nie da rady, bo prowadzę lekcję. Wyglądał na rozczarowanego. Popatrzył na dzieci, które przez sekundę siedziały cicho i bez ruchu.
- Jeśli pani woli, wpadnę na przerwie… Albo później.
Rozchylił ręce i usta. Dwie części jego górnej wargi zawibrowały.
- Kiedy później?
Wzruszył ramionami. Nie zamierzał wracać.
- Dobra – powiedziałam. – Ale proszę poczekać, aż skończą wypracowanie. Niech pan wejdzie, zimno jest.
Przytaknął. Potarł zdrętwiałe ręce i ruszył w stronę przyczepy. Wyładował pudła. Miał cylinder pomalowany tym samym lakierem, który został mu po malowaniu motoru.
- Gdzie się mogę rozłożyć? – zapytał.
- W kuchni.
Odprowadziłam go do drzwi. Kucharka stała plecami do nas. Kiedy wróciła, dzieci zdążyły ukraść Anicie zeszyt.
- Zamykamy oczy i zeszyt ma się pojawić sam – powiedziałam.
- To on, to on – krzyczała Anita.
Przymknęłam powieki. Z przeciwnej strony niż pokazywała Anita, dziewczynka z pierwszej klasy rzuciła jej zeszyt.
- Cisza – poprosiłam.
W drzwiach klasy stała jej mama. „Kim jest ten pan? Kto to widział, dał mi całusa i podwędził jabłko. Kazałam mu zaraz wyjść, ale on na to, że go pani przysyła”.
- Proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł.
Otworzyłam zeszyt Anity na stronie z wypracowaniem. Ktoś na nią nadepnął. Odcisk, jak jakaś pieczęć, odbił się na linijkach i dziecięcym piśmie. Udało się jej napisać: „Krowa lubi dobże jeść”; poprawiłam błąd i poszukałam czystej strony.
- Wyrzucono mnie – powiedział człowieczek.
Wskazałam mu pustą ławkę, żeby usiadł. Znów wyszedł i wrócił z dwoma złożonymi pudłami, które ustawił na podłodze. Jedno było złote i miało napis „Marvin”; drugie czerwone ze smokami. Cylinder położył na poziomym smoku, a resztę pudeł pod ścianę. Zanim usiadł, pokazał pustą dłoń i zakasał rękawy; potrząsnął palcami w powietrzu i pojawił się kwiatek. Goździk. Gastón podszedł do magika, który szepnął mu coś do ucha. Gastón wyszedł na przód klasy i wręczył mi goździka. Marvin puścił do mnie oko. Pomyślałam, że jednak nie trzeba było się zgadzać. Wszystkie dzieci, oprócz Anity, o coś go prosiły. Mama Anity, wściekła, pojawiała się w drzwiach.
- Niech mi pan powie, gdzie schował cebule.
Stukała czubkiem swojego prawego klapka o betonową podłogę. Spojrzałam na Marvina, a on uniósł brwi.
- Musiały zniknąć – odpowiedział. Dzieci wybuchnęły śmiechem, w powietrzu pojawił się papierowy samolot. Mama Anity odwróciła się mamrocząc coś pod nosem.
- W porządku – poddałam się. – Wygrał pan. Proszę robić przedstawienie.
- Hurra! – krzyczały wszystkie dzieci prócz Anity, która gryzła sobie paznokcie i wyjadała spod nich smarki. Magik wyszedł na przód klasy witany brawami i gwizdami. Poprosił o ciszę, żeby dokończyć rozkładanie pudeł.
Usiadłam na jego miejscu. Jedyny chłopiec z trzeciej klasy, ten z napomadowanymi włosami, zaświstał jak na swojego konia. Marvin miał sześć pudeł. Ustawił trzy, jedno na drugim, tak, że utworzyły wieżę wysokości dziecka. Otworzył we wszystkich drzwiczki i zobaczyliśmy, że są ze sobą połączone, jakby to był jeden kuferek. Nałożył sobie cylinder.
- To próba, którą robię w każdej szkole, od Azul aż dotąd. To magia powielania głów. Wierzycie w takie czary?
- Taaaak – odpowiedziały dzieci.
- Ja nie – odezwałam się.
- Pani nie? – zapytał. – A to dziwne. Nauczycielka powinna wierzyć w powielanie głów… - stwierdził.
- Nie wierzę, bo nie wiem, o co chodzi.
- To proste – powiedział. – To pewna teoria.
- Ćśśś – poprosiłam o ciszę.
Gastón, który stanął za ławką, krzyknął: „A co sobie zrobiłeś w usta?”. Powiedziałam mu, żeby siadał. Nie usłuchał.
- Moja teoria jest taka – zaczął. – Każdy ma więcej niż jedną głowę, może nawet wiele. Chłopiec może mieć jedną głowę do zakochiwania się, drugą do myślenia o rodzicach, trzecią do zabawy, i jeszcze jedną do spania albo jedzenia. Miałby wtedy w sumie cztery głowy.
- Pięć – powiedziała dziewczynka kończąca siódmą klasę.
Marvin policzył na palcach.
- Jeśli ta, której używa do spania jest inna od tej do jedzenia, to rzeczywiście pięć.
Mówiąc to złapał się za swoją, jakby ją chciał zdjąć z szyi.
- Ja mam tylko jedną – zawołała María, dziewczynka z prostymi warkoczykami.
- Ale z dwiema antenkami, co może oznaczać, że masz dwie głowy: po jednej na warkocz.
- Nie – obraziła się. Magik uśmiechnął się do niej swoimi dziwnymi ustami. To wystarczyło, by dzieci z miejsca się uspokoiły. Wszystkie prócz Anity, która sama z siebie była spokojna i opierała prawy policzek na swojej miękkiej rączce.
- Kto z was ma więcej niż jedną głowę?
- Cholo! – krzyknęło kilkoro dzieci jednocześnie. Cholo był męską wersją Anity, ale przeszedł już do szóstej klasy, miał czternaście lat i potężne ciało zwieńczone wielką brodatą głową.
- Podwójna głowa! – krzyknął mag i wszyscy, prócz Chola i Anity, zaśmiali się. Łącznie ze mną.
- Pani! – zawołała dziewczynka z siódmej.
- Trzy głowy! Pani ma trzy głowy! – ciągnął Marvin, podnosząc ręce. Chwycił za różdżkę. – Trzy głowy to sporo, ale nie wystarczająco. Cisza, proszę. Zaraz, zaraz, czuję, że w tej szkole jest ktoś, kto ma o jedną głowę więcej, ktoś z czterema… Zaraz… - zaczął przechadzać się między ławkami.
- Dlaczego masz tam takie coś? – nalegał Gastón.
- Jakie coś? – Marvin przystanął.
- Takie przerwane.
- Żeby mieć dwie pary ust. Dobry magik musi mieć dwie: jedną do zapowiadania sztuczki, drugą do przemilczenia, jaki jest trik. Dlatego mam je oddzielone – pokazał na ranę – dzięki temu mam pewność, że prawidłowo działają. Z głowami czasami się nie udaje. Czasami ma się po kilka głów, ale nie są za dobrze połączone z ciałem, nawet ta, którą widać, której się używa to włożenia swetra. Zdarza się to zwłaszcza wtedy, jak się ma ich więcej niż trzy.
Zawrócił przy ostatniej ławce i posłał mi uśmiech swymi dwiema parami ust. Kiedy występował, robił się ładny. Zmieniał defekt swojej twarzy w coś szczególnego. Szedł powoli przed siebie.
- Już mam – powiedział. – Już znalazłem. Cztery główki… Imię?
Dzieci zaczęły buczeć. Anita podniosła wzrok, bo celował w nią czubek wskaźnika. Popatrzyła na magika sennie. Już miałam go powstrzymać.
- Imię?- zapytał mnie.
- Anita – powiedziałam.
Ona wstała i nie patrząc na mnie podeszła do przodu. Dzieci przestały buczeć. Zastanawiałam się, jaką krzywdę może jej wyrządzić takie zdarzenie, ale Marvin już ją wprowadził do wieży z pudełek. Wszystko przebiegało bardzo naturalnie. Wyglądało na to, że ona jest zadowolona. Cholo rzucił kulką papieru, która odbiła się od tablicy. Magik pochylił się i podniósł papier.
- Przesyłają nam wiadomość, Anita – powiedział rozwijając karteczkę. – Podwójna głowa życzy ci udanego zabiegu.
Ona się uśmiechnęła. „Wcale że jej niczego nie życzę”, zawołał chłopak. Gestem kazałam mu usiąść i się zamknąć. Marvin zapytał Anitę, czy dobrze się czuje.
- Tak – odpowiedziała.
On starannie zamknął drzwiczki w dwóch niższych pudłach. Głowa wystawała w ostatnim otwartym pudle.
- Na pewno?
Anita wzruszała ramionami, choć nie było ich widać, ale ponieważ lekko pochyliła głowę, to tak mi się wydawało. „Byle matka nie weszła”, pomyślałam. Zacisnęłam kciuki.
- Dobrze – powiedział Marvin. – Anita, jeśli się nie mylę, ma wielkie zdolności umysłowe i niesamowitą wyobraźnię, tyle że ich jeszcze nie rozwinęła, bo jest bardzo mała. Ile masz lat?
Wystawiła przez otwarte drzwiczki osiem palców.
- Jasne, osiem… I cztery głowy, tak mówiłem?
- Tak – odpowiedziały dzieci.
- Tyle że ich nie widać, bo nikt ich nie podłączył. Stuk-stuk – zapukał kostkami dłoni w pudełko. – Czy mamy krótkie spięcie w głowie?
- Taaaak – zawołały jej dwie jedyne koleżanki.
- Ale ja ją pytam. Czy iskrzysz przy myśleniu, panienko?
- Nie wiem – odpowiedziała.
- A, nie wie panienka. Dobrze… Czy mogę zamknąć drzwiczki?
- Tak – odpowiedziała.
Myślałam, że się popłacze, kiedy ją zostawią w ciemności. On zamknął drzwi. Dzieci szeroko otworzyły oczy. Dało się usłyszeć oddechy małych płuc. Wstałam.
- Dobrze się czujesz, Anita? – zapytałam. Magik dał mi znak. Podniosłam głos.
- Tak – odpowiedziała. Jej potwierdzenie dobiegało jakby z głębi studni.
Znów usiadłam. Byłam mocno zdenerwowana i to, co wydarzyło się później, tak bardzo mnie zdziwiło, że w ogóle, w żadnym momencie tego przedstawienia, nie wiedziałam, co robić. Magik skupił na sobie całą uwagę wszystkich, kiedy zaczął przekręcać górne pudełko nad tymi dolnymi. Używał obu rąk, żeby udawać, że odkręca głowę Anity z wielkim trudem. Od udawanego wysiłku zaciskał rozdwojone wargi. Wyjął skądś czarny kawałek blachy i wsunął tam, gdzie dziewczyna powinna mieć szyję. Podniósł górne pudło i przeniósł je na biurko. Spojrzenia dzieci i także moje podążyły tam za nim. Na podłodze wciąż stała zmniejszona wieża. Dzieci zaczęły wstawać. Marvin zaczął oklepywać pudełko spoczywające na biurku. Zapytał:
- Jesteś tam jeszcze?
Nikt nie odpowiedział.
- Anita, ciebie pytam: jesteś tam, moja droga?
- Tak – odpowiedział jej głos ze środka. Magik zamachał kilka razy różdżką. Kiedy otworzył drzwiczki, dzieci, które stały, cofnęły się o krok wstecz.
- Cześć – powiedziała Anita.
Chociaż to nie była Anita, tylko głowa Anity, oddzielona od jej ciała i w niewyjaśniony sposób postawiona na moim biurku.
- Boli cię?
- Nie, nic.
- Z twoim ciałem w porządku?
- Mhmmm – powiedziała.
- To znaczy tak?
- Tak.
- Chcesz czegoś?
- Ale czego?
- No czegokolwiek; może chcesz coś wiedzieć…
- Nie.
- To się nie ruszaj – powiedział i znów zamknął drzwiczki. Podszedł do trzech pustych pudeł, które zostawił na podłodze na początku przedstawienia. Postawił jedno po prawej i dwa na górze, tworząc coś jakby pryzmę. Ciszę w klasie można by kroić nożem. Stanął przed drzwiczkami. Otworzył to pierwsze pudło z biurka. Anita wciąż tam była. Otworzył pudło z boku i te dwa z góry. Cztery głowy.
- Uaaa – wyrwało się z ust czternastu dzieci.
- Cześć – powiedziała Anita, tym razem czterokrotnie.
Jeszcze mocniej zacisnęłam kciuki, żeby tylko nie weszła matka oświadczając, że „obiad gotowy”, i nie zobaczyła swojej córki z obciętą i pomnożoną głową, i do tego nie wiedzieć czemu uśmiechniętą.
- To nie jest magia – powiedział Marvin – to było w środku Anity. Ja tylko wyjąłem to na zewnątrz, żebyście wy także mogli zobaczyć. Choć jest jeden problem.
- Jaki? – zapytałam. Dzieci spojrzały na mnie.
- Bałagan – odpowiedział. – Problem z Anitą jest taki, że ma bałagan. Głowy Anity nie są poustawiane tak, jak powinny. Z przyczyn od niej niezależnych pomyliły drogi i pozamieniały się położeniem. To tak, jakbyś ty, jak ci na imię?
- Gastón.
- Jakby Gastón usiadł na miejscu Anity, a Anita na jego.
- Nie mógłbym w nią rzucać kredą – powiedział Gastón.
- To może ona by w ciebie rzucała.
Anita słuchała tych wyjaśnień bez zmrużenia powieką. Zerknęłam na zegarek. Była za pięć dwunasta. O dwunastej przez te drzwi wkroczy jej matka, a kobieta jest dość porywcza. Kiwnięciem ręki dałam znać magikowi, żeby się pośpieszył.
- Załóżmy, Gastón, że wszystkie rzeczy zamienią się miejscami…. Kreda, zamiast pod tablicą, znalazłyby się w apteczce, a plastry pod tablicą.
- Nie można by pisać! – zawołał ten od napomadowanych włosów.
- Ani zalepiać skaleczeń! – uzupełniła ta z warkoczykami.
- Nie mielibyśmy innego wyjścia i trzeba by wszystko posprzątać – powiedział magik. – Albo opatrywać rany kredą, a rysować plastrem i gazą.
Kilkoro dzieci się zaśmiało. On zamknął cztery drzwiczki, jedno po drugim. I dodał:
- Dlatego poprzestawiam pudła, żeby wszystko znów było w porządku. Plasterki w apteczce, a kreda w puszce. A każda głowa na właściwym miejscu.
Zdjął tę z góry, odstawił na dół, przełożył tę z lewej na prawo; zawahał się i przestawił z powrotem te górne.
- Gotowe – powiedział.
Śledziłam jego ruchy z uwagą. Z jakiegoś powodu w ogóle nie ruszył pierwszego pudła, tej z podłogi, po prawej. Otworzył tamte drzwiczki. Anita wciąż tam była.
- Widzicie jakąś różnicę?
- Nie – odpowiedzieliśmy.
- A ty? – zapytał ją.
- Nie – odpowiedziała Anita.
Magik ponownie zamknął jej drzwiczki przed twarzą, odłożył pozostałe dwa pudła na podłogę i umieścił pierwsze na te dwa zawierające tułów Anity. Wyjął czarną blachę. Ponownie odegrał wysiłek przy zakręcaniu głowy.
- Nikt nie zauważył – powiedział – ale jeszcze zauważycie. Głowy Anity zostały podłączone na nowo. To jest tak ważne, że jeśli niczego nie zauważycie, to znaczy, że to wasze są pomieszane, i może nie da się ich naprawić. W jej głowie nie będzie już zamieszania.
Otworzył drzwiczki w pudłach, wszystkie na raz, jakby to była jedna płachta. Anita wyszła. Jej mama wysunęła się zza drzwi, popatrzyła pogardliwie na maga i jego przedmioty, i powiedziała:
- Jedzenie gotowe, polenta w sosie bez cebuli.
Dzieci zerwały się z ławek, przepychając się. Wybiegły na korytarz. Anita usiadła za swoją ławką. Podeszłam do Marvina, który wszystko rozmontowywał.
- Jak pan to zrobił?
- Lustra – odpowiedział pochylając się na pudłami. Rozłożył jedno z nich; wewnętrzne ściany miały lustra. Wyszedł z klasy ze wszystkimi sprzętami, żeby poukładać je w przyczepie. Zdjął kask i włożył cylinder.
- Może zostanie pan na obiad? – zaproponowałam.
- Kucharka chyba nie byłaby za szczęśliwa. Poza tym czekają na mnie o czwartej w Olavarría.
- Wskaźnik jest mój.
- A, racja.
- Był pan znakomity – pogratulowałam. Dłoń miał lodowatą. – Naprawdę niesamowity.
- Dziękuję.
- Wróci pan kiedyś?
- A po co, skoro dzieci już to widziały?
- Tylko tę sztuczkę pan zna?
- Nie, inne też. Ale rząd płaci mi za tę. Jeśli zaczną mi płacić za inne, kto wie…
Wsiadł na motor. Trzy razy nacisnął na pedał, zanim odpalił.
- Jeszcze raz dziękuję.
- To ja pani dziękuję – odpowiedział.
Nawrócił pomagając sobie nogami i ruszył ziemną drogą. Wróciłam do klasy i zamknęłam drzwi. Anita wciąż siedziała w ławce.
- Nie jesteś głodna? – zapytałam.
Pokręciła głową, że nie. Czterema głowami w jednej. Przyklęknęłam przy niej.
- I jak było?
- Dziwnie, ale wspaniale – odpowiedziała.
Zmiany ujawniały się powoli, z czasem. Nie potrafiłam pojąć jak, ale ta dziewczyna, trochę zapóźniona, odzyskała zdolność nawiązywania kontaktów i uczenia się. Zaczęła płynnie czytać i pisać bez błędów. Pożyczyłam jej kilka książek. Jeśli jakiemuś innemu dziecku kiepsko szło z zadaniem domowym, pomagała. Była w czwartej klasie, a rozwiązywała zadania z siódmej. Dyktowałam jej zdanie i Anita zaznaczała podmiot, orzeczenie, czasownik, dopełnienie. Tylko ona zdołała opanować całą tabliczkę mnożenia. Koledzy zaczęli ją szanować. Tylko matka narzekała.
- Strasznie dużo pani uczy Anitę, jeszcze się rozkręci i nie będzie chciała pracować dla pana. Jeszcze mi weźmie i wyjedzie.
O to chodziło… Osobiście poleciłam ją jednej wizytatorcze, żeby jej załatwiła stypendium w szkole średniej w Necochea. Anita dostała się do liceum przy placu z najwyższą punktacją. Potem na jakiś czas nie miałam o niej wieści.
W szkole nie było już tak jak wcześniej. Miałam z dziećmi coraz więcej pracy i brakowało mi Anity. Jej mama do tego stopnia się do mnie uprzedziła, że musiałam ją zwolnić. Wrzucała do jedzenia popiół, a nawet niedopałki papierosów. Patrzyłam, jak odchodzi, przez to samo okno, przez które widziałam przyjeżdżającego magika. Cały czas czekałam, żeby wrócił. Minęło pięć lat i to ona wróciła. Bardzo przepraszała za te papierosy i potrzebowała podjąć znów pracę, bo nie miała pieniędzy. Wyraźnie schudła i cała była w zmarszczkach. Powiedziałam jej, że wysyłają mnie na południe, do jakiejś szkoły bez stołówki. Uczniowie będą musieli jeść w klasie. Wyobraziłam sobie zeszyty z plamami po sosie. Przytaknęła. Kazałam jej obiecać, że nie będzie już robić takich rzeczy, a potem zarekomendowałam nowej nauczycielce.
Zapytałam, czy ma jakieś wieści od Anity, a ona pokazała trzy koperty. Otwarłam pierwszą, którą pokazała, i przeczytałam przy niej list, na głos, ale cicho. Anita skończyła szkołę ze złotym medalem i wybierała się do stolicy, studiować prawo. „Musi być pani dumna”, powiedziałam. „Niech pani czyta dalej”, odpowiedziała matka z powagą. Podała mi drugi list, już wyjęty z koperty. Anita zaręczyła się ze studentem inżynierii rolnej.
- Wieś przyciąga, co? – powiedziałam przyjaźnie.
- Też żem się tak ucieszyła, jak pani… Ale niech się pani nie cieszy, niech pani przeczyta trzeci list.
W ostatnim liście okazywało się, że sprawy miłosne jednak nie wypaliły. Studia szły dobrze. Adwokatura okazała się dla Anity łatwa i ciekawa.
- Trafiła mi się szalona córka – powiedziała kobieta.
Potem były tylko pozdrowienia dla matki i pytała, jak tam żniwa.
- No dobrze, dziękuję – powiedziałam cichutko. Kobieta schowała listy do kieszeni fartucha i obie zapatrzyłyśmy się w słońce, czerwieńsze niż kiedykolwiek nad kłosami pszenicy.
Postarzałam się, prawda, ale to dlatego, że zrobili ze mnie Główną Wizytatorkę. Z jednej szkoły przeszłam do drugiej, potem do jeszcze innej, i innej, i wreszcie do La Platy, gdzie mnie przemianowali. Ja tego nie chciałam. Wracam do tych wszystkich szkół, ale teraz spędzam tam tylko jeden dzień. Za każdym razem, kiedy spotykam dwudziesto, dwudziestojednoletnią nauczycielkę, widzę samą siebie z czasów sprzed zmarszczek i kurzych łapek. Pomyśleć, że ja też kiedyś wypinałam pierś pod fartuchem, prostując plecy przed klasą. Dziś wypełniam rubryczki, sprawdzam oceny, zadaję uczniom łatwe pytania.
Tego południa zaproszono mnie na lunch, co się za często nie zdarzało. To była szkoła w Tandil, z kwadratowym dziedzińcem z masztem i flagą, oraz malutką kuchenką, w której pracowała Chinka. Było gorąco.
- Lubi pani cykorię? – zapytała Chinka.
- Bardzo – odpowiedziałam.
Oparła się o okno wychodzące na zewnątrz. Pejzaż nie był taki jak zawsze: prócz słoneczników, łanów pszenicy i nieba, był też łańcuch górski; a także motor. Z przyczepką. Motocykl z przyczepką na rowerowych kołach, załadowaną pudłami. Wyglądał prawie tak samo; dodał tylko napis na błyszczącej blasze nad reflektorem głoszący „Cudowny Marvin”. Czyli teraz był jeszcze cudowny. Odwróciłam głowę w stronę drzwi. Dzieci były na przerwie. Nauczycielka rozmawiała z kimś, ale z mojego miejsca nie mogłam zobaczyć kto to.
- A czosnek, proszę pani? Lubi pani drobno siekany czosnaczek?
- Ćśśś.
Wychyliłam się. Człowieczek zdjął kask. Miał trochę siwych włosów, urosły mu dłuższe i był rozczochrany. Nie udało mi się usłyszeć, o czym rozmawiali, bo nauczycielka lekko przekręciła głowę, kiedy poczuła się obserwowana, więc musiałam się schować. W jednym z garnków odbijała się moja stara twarz, mapa tych wszystkich lat. Od tego ciągłego chodzenia po ziemi, robi się człowiekowi ziemista cera. Znów podeszłam do okna.
Nauczycielka musiała sama podjąć tę decyzję, to było jasne. Przypomniała mi się Anita. Wyobrażałam ją sobie z dyplomem ukończenia prawa i najwyższą średnią, w kancelarii w stolicy, jak broni ludzi przed nietolerancją innych ludzi. Zacisnęłam kciuki. Nie zauważyłam, czy Marvin wciąż ma ten defekt ust. Zrobił gest, jakby chciał wyładować swoje pudła, stał plecami do ściany. To były te same, złote i czerwone kartony. Powiesił kask na kierownicy i wszedł do sali z pustymi rękoma, w odpowiedzi na wezwanie nauczycielki. Jedną dłoń trzymał na twarzy, przez co nie widziałam blizny. Nie słyszałam go w ogóle przez hałas, jaki robiły dzieci na dziedzińcu.
- A czerwoną kiełbaskę nałożyć?
- Mogę zobaczyć?
Pochyliłam się nad garnkiem. Jarzyny pływały w czerwonej cieszy. Zabrzmiał dzwonek. Dzieci przestały tak hałasować. Ustawiły się jedno za drugim, gęsiego. Nauczycielka wzięła za rękę pierwszego chłopca, był albinosem. Drugi w szeregu walił go plastikową linijką po głowie. Pośpieszyłam do klasy, kiedy nagle usłyszałam warkot dobiegający z rury wydechowej.
- A ten magik? – zapytałam.
Dzieci stojące gęsiego zawisły gdzie między mną a moim pytaniem; między młodą nauczycielką, która powiedziała „No skoro mamy lekcje…”, a dziwnym ruchem palca wskazującego i kciuka prawej ręki, którymi uszczypnęła się w górną wargę, prawie dokładnie pośrodku; między ochotą, jaką miała ta dwudziestolatka, żeby obejrzeć przedstawienie, a surową obecnością Głównej Wizytatorki. Wybiegłam na drogę. Kask człowieczka oddalał się i znikał, daleko za wzgórzem, na horyzoncie szarego asfaltu.
Przełożył: Tomasz Pindel